Historia Bazy

Baza istnieje już 56 lat. Powstała w 1968 roku.

Od 1968 r. pod lasem na zachodnim skraju polany funkcjonuje w sezonie letnim baza namiotowa, prowadzona obecnie przez Oddział Akademicki PTTK z Krakowa. Tradycyjnie prowadzą ja przewodnicy z krakowskiego Studenckiego Koła Przewodników Górskich. Trzon bazy stanowią dwa 10-osobowe namioty wojskowe NS-64 (tzw. tagany). Jeden pełni rolę kuchni, drugi, biura, magazynu i mieszkania bazowego. Stoi ponadto kilkanaście namiotów 3-, 5-osobowych. Ceny za nocleg są niskie. Honorowane są zniżki PTTK. Przy bazie funkcjonuje pole namiotowe, na którym za symboliczną opłatą można rozbić własny namiot i korzystać z zaplecza gospodarczo-socjalnego bazy. Do dyspozycji turystów jest piec kuchenny (drewno pozyskiwane z pobliskiego lasu za zgodą i wskazaniami Leśnictwa), naczynia, pobliskie źródło oraz urządzona w lesie polowa toaleta.
Od 1994 r. w przedostatni weekend sierpnia w bazie pod Gorcem organizowany jest plenerowy festiwal (a bardziej spotkanie) piosenki turystycznej i nie tylko: Gorcstok. Występują tu znani i nieznani twórcy i wykonawcy piosenki turystycznej i poezji śpiewanej.

Tak baza na Gorcu wyglądała zaraz po pierwszym rozbiciu w 1968 roku. Trochę się od tego czasu zmieniło…
Zdjęcie z archiwum Jasia Dziury, ówczesnego bazowego!

GORC sam początek

Organizacja Akcji Lato była od początku istnienia Koła najważniejszym wyzwaniem, stopniowo modyfikowano założenia wędrówki. Jeśli chodzi o Gorce, to początkowo turnus zabierał sprzęt i wędrował wg uznania przewodnika. Ale taki sposób ograniczał ilość turnusów i powodował narzekania ze względu na ciężar śpiworów i namiotów, a przecież trzeba było dźwigać jeszcze garnki , żywność itp. Pierwszą stałą bazę  namiotową urządzono na polanie Homelka w dolinie Furcówki. Pomysł okazał się godnym  naśladowania i w następnym roku postawiono najwyżej położoną bazę na Lubaniu a w następnym czyli 1968

na Gorcu. Polany pod Gorcem były prywatnymi, więc trzeba było znaleźć właściciela, podpisać stosowną umowę i wynegocjować cenę za utracone siano bo polany były koszone dwa razy a siano zwożone w dolinę. Na polanach stało kilka bacówek, a gospodarze wypasali bydło, więc można było kupić mleko, ser  a także inne wiejskie produkty. Był tylko jeden problem na samym początku – kto wywiezie cały ten majdan na górę! Zrobiono wywiad i okazało się, że jest jeden gospodarz, który ma odpowiedniego konia i najwyżej położoną bacówkę. Tak zaczęła się długoletnia współpraca z Janem Urbaniakiem i jego rodziną. Szybko okazało się że nie ma sensu wozić sprzętu do Krościenka i składano go na zimę w domu Urbaniaków.

Ważnym pomysłem Tadka było zrobienie podestów pod namioty. ZSP załatwiło przydział drewna  – dostaliśmy asygnatę do tartaku w Tymbarku i ogromny transport desek i innych elementów podjechał na Zdrojową w Krościenku. Wówczas drewno to był towar reglamentowany. Tadek sprowadził swojego ojca, który znał się na tej robocie i gotowe podesty woziliśmy na bazy. Pod Gorc wywoził oczywiście Urbaniak, a potem składaliśmy je na zimę w jego bacówce, na strychu, razem z innymi sprzętami, jak ławy, stoły czy płyty kuchenne.

Moja przygoda z Gorcem zaczęła się na początku lipca 1968. Nastawiałem się, tak jak w poprzednim roku, nad prowadzeniem turnusów zarówno na szlaku Pieniny – Gorce, jak również Beskid Sądecki (baza Rytro) – Rożnów (baza Wiesiółka). Krościenko było siedzibą Pełnomocnika szlaku i gdy się zjawiłem Tadek Majewski zarządził, abym pojechał na Gorc do pomocy budowniczemu bazy Jackowi Mizerskiemu i dostarczył kilka rzeczy – najważniejszym okazało się stylisko do kilofa bez którego w skalistym terenie nie wykopie się latryny. Zapakowałem plecak i ze styliskiem w ręku udałem się na Rynek do autobusu. Do Ochotnicy z Nowego Targu kursowały chyba 4 razy dziennie JELCZE z przyczepą ale i tak trudno było się dostać, szczególnie w dni targowe w Nowym Targu. Pamiętam ten dzień, bo gdy przyjechał obładowany autobus konduktor (tak, tak, konduktorzy sprzedawali bilety i znali klientów!!!) wykopał mnie w  drzwiach i wpuścił stojących w tłumie znajomych lokalsów. Co robić? Akurat podjechał autobus Szczawnica – Nowy Sącz, więc pojechałem do Tylmanowej, na Rzekę i drałowałem do Gorcowego drogą. Kilka dni pomagałem w ścinaniu drzew, budowaniu ogrodzenia i pieca. Musiałem jechać do Rytra i poprowadzić turnus, potem miałem wykupione skierowanie na turnus TATRY Słowackie, gdyż chciałem zdobyć Gerlach, co mi się zresztą udało – prowadził Jacek Michalski. Na koniec sierpnia miałem zaklepany ostatni turnus Pieniny – Gorce. Szlak był tak ułożony, że wędrówki kończyły się w Jaworkach na bazie Pod Wysoką, ale ja odwróciłem program, oczywiście w uzgodnieniu z Tadkiem i kończyłem na Gorcu, a turnus pomagał w zwinięciu bazy. Potem popadłem w „bazomanię” na Gorcu, aż mnie zatrudniono w Almaturze (1970-72) i byłem odpowiedzialny za sprzęt na wszystkich naszych bazach, roczne spisy z natury, naprawy i pranie oraz jeszcze wypożyczalnię sprzętu turystycznego na ul. Michałowskiego. Ale bazowanie prze 2 miesiące (’69 i ‘70) to było przeżycie! W szczególności po powodzi w Ochotnicy, gdy ponad tydzień siedziałem sam w gęstej mgle i tylko Urbaniakowa z bańką mleka co wieczór pytała czy jeszcze żyję.

autor tekstu: Janek Dziura
Tekst powstał na 50-lecie bazy i był opublikowany w „Beskidniku”

Trochę anegdot bazowych

Kilka anegdot związanych z pobytami i bazowaniem na Gorcu, bardziej lub mniej poważnych, o których mało kto wie, a jeśli – to nie koniecznie pamięta.

* * *

Na bazie na Gorcu bywałem jeszcze, zanim zacząłem ją prowadzić –  w II poł. lat 70-tych, kiedy po dwóch latach od ukończenia kursu SKPG i rocznej służby wojskowej po studiach – prowadziłem studenckie obozy wędrowne „Gorce Pieniny„. Bazowym na Gorcu bywał wtedy często Wojtek Pysz – postać nietuzinkowa wśród przewodników beskidzkich SKPG i z niebanalnym poczuciem humoru, którego dawał świadectwo m.in. na bazie. Był wtedy jeszcze studentem wydziału elektrycznego AGH i szczególnie interesował się łącznością i telekomunikacją. Przytargał  na bazę dwa stare telefony tarczowe marki Tulipan (podstawowe za PRL-u), trochę kabla, płaskie baterie i różne szpeja niezbędne aby zapewnić łączność foniczną miedzy nimi. Jeden ukrył w namiocie bazowego, a dla drugiego zbudował na majdanie …. budkę telefoniczną (z kilku żerdzi i starego tropiku). W tej budce telefon stał elegancko na specjalnej półeczce, a nad nią Wojtek umieścił wykaz dostępnych z tej budki  numerów – m.in. podstawowe alarmowe, centrali na poczcie w Ochotnicy Dolnej itp., a na końcu listy ….numer do domu/do mamy. Gdy na bazę przybywała jakaś grupa egzaltowanych panienek (np. młodzież licealna czy oazowa) – Wojtek czekał w zasłoniętym namiocie bazowym – kto pierwszy się skusi na skorzystanie z takiego ewenementu jak budka telefoniczna wysoko w górach. Przeważnie nie czekał długo. Gdy delikwentka podniosła słuchawkę w budce i niezależnie jaki numer usiłowała wykręcić – bazowy zgłaszał się ze swojego telefonu jako …..centrala w Ochotnicy Dolnej. Nawiązywał dowcipną rozmowę, obiecywał zrealizować żądane połączenie i bajerował na tyle długo ile się dało (albo mu się nie znudziło). W końcu stwierdzał, że się nie da (bo np. za późno) albo demaskował dowcip czyli „wkręcenie” delikwentki.

Można w pewnym sensie powiedzieć, że baza na Gorcu była wtedy prekursorką późniejszych popularnych dowcipów sytuacyjnych typu „ukryta kamera”….. 

* * *

Po raz pierwszy prowadziłem bazę na Gorcu latem 1979 r., razem z Andrzejem Sipiorem. Wywiązywaliśmy się z naszych obowiązków solidnie, twórczo i z zapałem neofitów. W wolnych chwilach nosiło nas po okolicy, aby spenetrować nieznane jeszcze zakamarki wschodnich Gorców. I tak dotarliśmy na ukrytą wśród gęstego boru, prawie nieznaną i trudno dostępną polanę Ustępne. Coś tam o niej słyszeliśmy na kursie, ale głównie to, że trudno ją znaleźć oraz, że są tam dość wyraźne ślady ….ziemianek partyzanckich z II wojny. Rzeczywiście były – na północno-wschodnim, dolnym skraju polany. Wpadliśmy na jak nam się wtedy wydawało – dość oczywisty pomysł, że oznaczymy/upamiętnimy to miejsce poprzez zrobienie i zawieszenie na najbliższym drzewie …..skromnej „kapliczki partyzanckiej”. Byłem autorem jej koncepcji plastycznej, której głównym elementem był znaleziony fragment wypalonego świerkowego pnia tworzący zgrabną niszę z tłem zwęglonego drewna. Tam umieściliśmy krzyż z jasnych, starannie oprawionych listewek, a pod nim, w zwęglonym podkładzie dość łatwo przyszło mi wyryć scyzorykiem jakiś krótki stosowny napis (nie pamiętam już jaki). Żeby był bardziej wyraźny (miast farby) wypełniliśmy go warstwą czerwonego ….lakieru do paznokci, „pożyczonego” od jakiejś bazowiczki, która miała ten równie cenny co niezbędny w górach produkt. Do tego jeszcze półeczka z obejmą do ewentualnego umieszczania bukiecików polnych kwiatów. W sumie byliśmy dumni z tego „dzieła” i na solidnym gwoździu (albo i dwóch) u mieściliśmy ją na drzewie, na skraju polany, ponad śladami ziemianek.

Odwiedzałem to miejsce i w następnych latach. Kapliczka trzymała się całkiem dobrze, niewiele sobie robiąc z trudnych i zmiennych gorczańskich warunków atmosferycznych. W późniejszych latach jakoś nie było okazji, a i GPN surowym zakazem postarał się by na Ustępne prawie nikt nie zaglądał. Ostatni raz byłem tam dobre kilkanaście lat temu. Jakieś zauważalne resztki „naszej kapliczki z Gorca” jeszcze tam wisiały. Jak jest teraz ad 2018, na 50 lecie bazy – nie wiem.

* * *

Szczególnie trudnym czasem dla funkcjonowania bazy i to zarówno dla bazowych jak i przybywających tam turystów – były lata 80-te; zarówno te bezpośrednio po stanie wojennych jak i pod koniec dekady. Spośród różnych problemów natury organizacyjnej i egzystencjalnej na czoło wysuwały się choćby te z zaopatrzeniem bazy w podstawowe, a reglamentowane wówczas produkty spożywcze. Przybywające na Gorc obozy wędrowne same miały z tym poważne problemy i niechętnie dzieliły się z bazowymi (i licznymi wówczas robotnymi ale wygłodniałymi waletami). Zaopatrzenie przez umyślnych z Krakowa było rzadkie, a i tak szwankowało; krótkie wypady „na dół” do gminnych sklepów w Ochotnicy, Krościenku czy Szczawie rzadko kończyły się jakimś, choćby mało spektakularnym sukcesem. Natomiast w tym czasie na bazach pojawiła się nowość sprzętowa, o która akurat zadbał OA PTTK – wspomagając funkcjonowanie gorczańskich baz o możliwość łączności pomiędzy nimi. Gorc i Lubań wyfasowały z jakiegoś demobilu, raczej archaiczne nawet jak na tamte czasy, ale jeszcze sprawne radiotelefony, bodajże marki Klimek (nikt jeszcze wtedy nie słyszał o telefonii komórkowej). Było to dość duże, ciężkie, średnio poręczne, z antenką i przyklejanym taśmą zestawem baterii. Miało specjalny przełącznik (o ile pamiętam ze służby w wojskach łączności – zwany tangentem) do przełączania zwrotu szeregowej łączności. Czyli działało na zasadzie: „Jak mnie słyszysz – odbiór  lub na końcu – bez odbioru”. I takie teksty było słychać na Gorcu i Lubaniu o umówionej godzinie co wieczór (przeważnie o 20-tej). Na Gorcu bazowy wychodził po prostu z namiotu służbowego na majdan, a na Lubaniu musiał przefatygować się z bazy na szczyt. Czasami w pogodny wieczór uzupełniano to sygnalizacją świetlną – światło silnej latarki ze szczytu Lubania miało szanse być widoczne na bazie na Gorcu, ale najczęściej służyło tylko do doprecyzowania momentu rozpoczęcia wywoływania radiotelefonem. A czego dotyczyły te „służbowe” rozmowy? Miały „w krótkich żołnierskich słowach” zdawać sprawozdanie: co u was, co u nas, a najczęściej sprowadzały się do pośpiesznych informacji typu” ….dziś pojawiło się kilka kg cukru w sklepie w Ochotnicy – może jeszcze zdążycie jutro rano, …… w Szczawie zorganizowaliśmy 10 słoików dżemu i 4 paczki makaronu – jak będzie naprawdę ciężko możemy sie podzielić, ……podobno jutro ma być w Krościenku większa niż zwykle dostawa pieczywa i trochę kiełbasy zwyczajnej, ale na kartki z przyszłego miesiąca!….  itp, itd, itp…….

* * *

Baza na Gorcu, może nawet nieco bardziej niż inne przyciągała różne „oryginały” nie koniecznie ściśle związane z SKPG czy nawet turystyką górską lub środowiskami studencko-akademickimi. Wiadomo – miejsce magiczne i takich że ludzi można tu spotkać. Do jednych z nich (a może nawet szczególnych) należał i dziś należy – Hrabia ….czyli Jurek Grębosz. Kursu nie ukończył, do SKPG nie należał (choć dochrapał sie w końcu blachy sympatyka), ale wokół SKPG i jego ludzi kręcił się odkąd pamiętam – zwłaszcza na bazach, chatkach, imprezach, kabaretach, leciach, zimowiskach itp. To intelektualista o wyjątkowo szerokich horyzontach, znawca kultury, zafascynowany zwłaszcza teatrem – choć z wykształcenia i wykonywanego zawodu – fizyk jądrowy i informatyk. Żartobliwie był określany jako: „najlepszy teatrolog wśród fizyków i najlepszy fizyk wśród teatrologów”. Od lat, proszony o to lub nie – zajmował się pisaniem scenariuszy i reżyserowaniem kabaretów na leciach SKPG, szopek noworocznych na zimowiskach i różnych plenerowych „spektakli” i inscenizacji (a nawet filmów) z wykorzystaniem aktorskich predyspozycji przewodników SKPG (z różnych roczników i pokoleń), którzy przeważnie nie potrafili mu odmówić. Z początkiem lat 90-tych był częstym, wielodniowym/wielotygodniowym gościem na Gorcu. Wymyślił sobie wtedy, że na bazie i w najbliższych okolicznych plenerach będzie tworzył tzw. żywe obrazy czyli z użyciem werbowanych na bazie aktorów-amatorów  –  inscenizował znane (a nadające się do tego) światowe dzieła malarskie (ew. rzeźbiarskie). Te inscenizacje plenerowo-scenograficzno-aktorskie będą starannie fotografowane i w takiej formie przejdą do światowych annałów kultury gorcowksiej. A że znawcą światowego dorobku sztuk plastycznych był – wiedział jakie dzieła wybrać na tę okoliczność. Gustował szczególnie w tych, które w używały nagości prezentowanych postaci, w bardziej lub mnie artystycznej formie. Z czasu mojego bazowania i pobytu Hrabiego – pamiętam trzy takie inscenizacje „żywych obrazów” na Gorcu: Pierwsza była inscenizacja obrazu „Śmierć Marata” J.L. Davida, w której w roli nagiego Marata (tylko w turbanie) zasztyletowanego w wannie wystąpił sam Hrabia. Scenografia z atrapą wanny i akcesoriami wg. obrazu została ustawiona na hali poniżej bazy. Drugi inscenizowany obraz, którego tytułu i autora nie pamiętam (ale zaprezentowany przez hrabiego na przygotowanych reprodukcjach – przedstawiał nagą kobietę leżąca na brzuchu na jakiejś mocno udrapowanej kanapie/szezlągu. Hrabia bez trudu znalazł kandydatkę na wystąpienie w tej inscenizacji w osobie współbazowej Gosi S., które już wcześniej współpracowała z „kołowym reżyserem” m.in. przy filmie „Czerwony Kapturek” kręconym na Niemcowej. Tym razem miejscem realizacji inscenizacji była tagana-namiot bazowy. Świadkami jej oprócz „aktorki” byli tylko: reżyser, fotograf i asystentka scenograficzno-kostiumologiczno-charakteryzatorska, która z braku pudru scenicznego, profesjonalnym zwyczajem telewizyjnym, w celu likwidacji odblasków i przebarwień, posypała wybrane fragmenty nagiego ciała aktorki – ….mąką z bazowej kuchni. Trzecia inscenizacja nawiązywała do znanej antycznej rzeźby – „Dyskobol”. Hrabia postanowił, że będzie to żywy obraz, a dyskoboli w identycznych pozach będzie trzech. Znalazł na bazie trzech w miarę zbudowanych kandydatów, rozebrał do naga i ustawił rzędem na hali w jednakowych, dynamicznych pozach – jak w oryginale. Jako dyski w wychylonych do tyłu rękach posłużyły duże metalowe talerze z bazowej kuchni. Gdy potem obejrzano zdjęcie tej inscenizacji, stwierdzono, ze wyszła bardzo dobrze i zgodnie z oryginałem, tylko że wyraźnie widać iż dynamicznie trzymają nie olimpijskie dyski, a błyszczące w słońcu talerze. I odtąd wszyscy wspominali inscenizację (oraz zdjęcie) pod tytułem nie „Dyskobole” ale ….”Złodzieje talerzy”.

* * *

Z końcem lipca 1990 r kończyłem dyżur bazowego na Gorcu. Przedostatniego dnia pod wieczór zauważyłem schodzącą spod szczytu kobiecą postać z potężnym plecakiem-worem i … małym dzieckiem z trudem zbiegającym po stoku. Gdy zeszli bliżej – rozpoznałem: była to Iwona Kamińska – znana i aktywna w latach 80-tych przewodniczka SKPG. Osoba bardzo energiczna, silna, „typ prawie męski”, uczestniczka wypraw SKPG w góry Europy (miałem okazję uczestniczyć z nią wyprawach do Jugosławii i Grecji). W 1987 została mamą, wyszła za mąż i przeniosła się do Warszawy tracąc kontakt z SKPG. Okazało sie właśnie, że gdy jej synek Kamil osiągnął prawie 3 lata postanowiła go zabrać na wakacyjną wędrówkę i powrócić w ukochane Beskidy. Rozpoczęli wędrówkę w Rabce i przez Turbacz właśnie tego wieczoru zawitali na Gorc. Przyjąłem ich serdecznie, przydzieliłem namiot i jeszcze wspomagałem w pobycie na bazie następnego dnia przedpołudniem. Po południu skończyłem dyżur bazowego, pożegnałem się z Iwoną, która ze względu na nie najlepsze samopoczucie synka postanowiła zostać na bazie jeszcze dzień dłużej. Zszedłem do ochotnicy i wróciłem do Krakowa. Tam trzy dni później dotarła do mnie wiadomość o dalszych tragicznych losach Iwony. Po naszym rozstaniu na Gorcu następnego dnia zeszła do Krościenka, skąd potem udała się na Prehybę. Kolejnego dnia postanowiła schodzić z Prehyby do Rytra niebieskim szlakiem. W rejonie polany Wdżary rozpętała się burza. Gdy przy pierwszych kroplach deszczu zatrzymali się na chwilę by wyciągnąć peleryny z plecakach, a Kamil chwycił się nogi Iwony….. uderzył w nich piorun. Zginęli na miejscu.

 Tak więc baza na Gorcu gościła ś.p. Iwonę Kamińską z synkiem Kamilem na trzy dni przed ich tragiczną górską śmiercią.

Anegdoty i epizody z bazy pod Gorcem, w jej 50-lecie wyszperał z pamięci Staszek Figiel  blacha SKPG nr 364

p.s.  Czy wiecie, że w latach 90-tych był na Gorcu zwyczaj symbolicznego przekazywania władzy na bazą przez zmieniających się właśnie bazowych. W poranek pierwszego dnia nowego dyżuru – „nowy” i „starty bazowy” wychodzili na majdan i w przytomności (lub nie) wszystkich osób aktualnie przebywających – przekazywali sobie symboliczno-realne atrybuty tej władzy, zapewniające utrzymanie funkcjonowania bazy: siekierę (paliwo dla ognia) i największą chochlę (woda)…

Tekst powstał na 50-lecie bazy i był opublikowany w „Beskidniku”